28 lipca 2016

Rozdział 2

Seattle, rok 2005.

Niewątpliwie swym wyglądem przywodziła na myśl porcelanową laleczkę. Duże oczy, otoczone wachlarzem czarnych oraz długich rzęs, swą barwą przypominały mleczną czekoladę i wpatrywały się w ciebie z dziecięcym zafascynowaniem jak i ciekawością. Okrągłą buźkę o gładkiej i nieskazitelnej cerze okalały kaskady gęstych, brązowych loków, sięgających dziewczynce aż do pasa.
Jako ośmiolatka wszystko widziała w pozytywnym świetle i zło nie zamieszkało jej dziecięcej krainy, a burzowe chmury jeszcze nie wdarły się do jej świata. Była dziewczynką o wybujałej wyobraźni i w lustrach ciągle wypatrywała drugiego świata. Nigdy nie uważała, że odbicie jest po prostu odbiciem. Potrafiła przesiadywać godzinami przed zwierciadłem i wypatrywać chociażby najmniejszej różnicy, pomiędzy jej domem i obrazem jaki odbijał się w lustrze, co byłoby równocześnie oznaką tego, że istnieje drugi świat, być może zaczarowana kraina, gdzie żyły istoty z bajek, jak jednorożce czy gadające króliczki.
Od zawsze sprawiała wrażenie kruchej, delikatniej i filigranowej – jak laleczka. Dlatego rodzice chcieli ją chronić, co jest priorytetowym zadaniem każdego rodzica. Bronić swoje dziecko przed wszelkimi niebezpieczeństwami, przyjmować na siebie każdy cios skierowany w jego stronę. Jednak mimo najszczerszych chęci nie zawsze mamy wpływ na to, co się wydarzy. Zło dopadnie każdego z nas. Ono gdzieś tam czyha i czeka jedynie na odpowiedni moment. A gdy taki czas nadejdzie – atakuje.
Podczas gdy czternastoletni chłopiec siedział pod wielkim dębem w posiadłości naprzeciwko, ośmioletnia Catherine wybiegła z domu z głośnym śmiechem, który zabrzmiał jak tysiące małych dzwoneczków. Kilka przechodniów odwróciło głowy na ten dźwięk, a na ich ustach wystąpiły delikatne uśmiechy.
Córka Ayarsów jak zawsze była ubrana w adidasy, krótkie spodenki i koszulkę na krótki rękaw, z obrazkiem czerwonego samochodziku na piersi. Założenie jej czegoś innego niż ubrania typowe dla chłopca, graniczyło z cudem. Zdecydowanie nie była odzwierciedleniem dziewczynek w jej wieku. Nie bawiła się lalkami, jak jej rówieśniczki, nie podkradała mamie kosmetyków, sukienek czy butów na obcasie.
Catherine preferowała zachowanie godne chłopczycy.
Na jej ciele było sporo zadrapań i siniaków, a to wszystko przez to, że dosyć często wdrapywała się na drzewa, zaliczała upadki podczas jazdy na rowerze czy też biegu, bo przeważnie była zbyt roztargniona, by ominąć jakiś kamień czy inną przeszkodę. Nie była jednak typem dziewczynki, która po uderzeniu się czy przewróceniu płakała. Bynajmniej, Catherine podnosiła się i biegła dalej, nie przejmując nowopowstałymi ranami. Na kolanach i łokciach miała strupy, które powstały na skutek upadków podczas jazdy na rowerku. Nawet one nie wywołały jej płaczu. Wstawała i jechała dalej.
Podbiegła do furtki i wdrapała się na nią, patrząc na chłopca z domu naprzeciwko. Siedział pod drzewem z jakąś książką, a obok niego, na trawie, leżał plecak. Ilekroć Catherine go obserwowała, nigdy nie widziała, by się uśmiechał. Wiedziała od mamusi, że ma na imię Christopher i bardzo jej się to imię podobało. Ale ona nazywała go Smutnym Chłopcem. Nie widziała też, by przychodzili do niego koledzy. Zawsze był sam.
Była jeszcze za mała i zbyt naiwna, jak to dziecko, by zrozumieć, że  świat nie jest tak idealny, jak się jej wydawało przez cały czas. Żyła w swojej różowej bańce, nieświadoma co naprawdę znaczy słowo zło. Znała je jedynie z książeczek, które czytało jej któreś z rodziców, bądź robiła to sama, ale nie miała okazji zaznać go na własnej skórze.
Nie zdawała sobie jeszcze sprawy, jak bardzo okrutni potrafią być ludzie i do czego mogą być zdolni, kierowani przeróżnymi pobudkami. Teoretycznie, Smutny Chłopiec także nie powinien tego doznać. A przynajmniej nie w tak znacznym stopniu, jak miał okazję tego doświadczyć. Miał w końcu tylko czternaście lat.
- Catherine!
Słysząc za sobą podniesiony głos mamy, odwróciła się szybko w stronę dużego, piętrowego domu. Zbyt szybko. Straciła równowagę i wylądowała na ziemi, a jej głowa zaledwie o kilka centymetrów ominęła sporych rozmiarów kamień. Usłyszała szybkie kroki rodzicielki, która już krótkiej chwili trzymała ją w swoich ramionach.
- Słoneczko, ile razy mam ci powtarzać, że musisz na siebie uważać?
Podczas gdy czternastoletni chłopiec przypatrywał się tej scenie z zazdrością, Amanda Ayars uważnie oglądała swoją córkę w poszukiwaniu poważnych urazów. Z ulgą doszła do wniosku, że jedynym efektem tego upadku może być jedynie siniak.
Wszyscy uważali, że tak duża troska o córkę jest spowodowana tym, co miało miejsce wcześniej. Wraz z Deanem chcieli mieć dużą rodzinę i zaraz po ślubie zaczęli starać się o dziecko. Gdy pojawiła się pierwsza nadzieja, to jest kilka miesięcy po ślubie, byli naprawdę bardzo szczęśliwi. Niestety, Amanda poroniła. Bynajmniej to nie był pierwszy raz. Przez siedem lat kilka razy zachodziła  w ciąże, ale za każdym razem traciła dziecko, co dla obojga było ciężkim przeżyciem. Lekarze nie dawali już nawet szans, że kiedykolwiek zajdzie jeszcze w ciąże.
Owszem, może troszczyła się o córkę aż zanadto i było to kierowane tym, że tak wiele razy poroniła. I na pewno miało wpływ też to, co wydarzyło się przed laty, gdy była jeszcze nastolatką. Ale przede wszystkim troska o dziewczynkę była spowodowana tym, że po prostu bezgranicznie ją kochała. Co złego jest w  tym, że chce chronić własne dziecko? Wraz z mężem nie raz nazywali ją swoją Nadzieją. Bo gdy już przestali wierzyć, że będą mieli dziecko, pojawiła się nowa szansa, a nadzieja znów zakiełkowała w ich życiu. Tylko tym razem rozkwitła.
Wielu twierdziło, że Catherine została adoptowana. Przecież przez tyle czasu im się nie udawało. Ale tak nie było. Nie zamierzali nikogo przekonywać. Wystarczało im to, że sami znali prawdę. Inni mogli sobie opowiadać i dopowiadać. Im usilniej próbowaliby ich przekonać, tym bardziej uznawaliby, że to kłamstwo.
Taki już niektórzy mieli wgrany system.
Najprawdopodobniej odczuwała większy strach o swoje dziecko, niż inni rodzice. Tylko czy nie jest usprawiedliwiona? A jak na nieszczęście, jej córka była bardzo roztrzepaną i niemożliwą ośmiolatką. Niemalże każdego dnia przychodziła z nowymi ranami czy siniakami. Amanda obawiała się tego, co będzie gdy dziewczynka stanie się już dorosła. Próbowała jej wpoić do tego małego móżdżku rozwagę, ale jak to często bywa, Catherine nie brała słów matki pod uwagę. Bo i po co? Jednym uchem jej wlatywało, drugim wylatywało i w rezultacie dalej postępowała tak samo.
- Nic mi nie jest, mamo – powiedziała z tą upartą nutą w głosie.
Kolejną cechą jej córki było to, że bardzo chciała się usamodzielnić i uparcie pokazywała wszystkim, że ona sobie poradzi s a m a. Tę cechę odziedziczyła po swoim ojcu. Dean był zbyt dumny, by poprosić o pomoc. Co nie zmienia faktu, że i tak był cudownym człowiekiem, a zarazem wspaniałym mężem i ojcem.
- Catherine, proszę cię, uważaj następnym razem – powtórzyła, po raz tysięczny, na pewno z takim samym skutkiem.
- Uważałam! Mogłaś mnie tak głośno nie wołać!
Kobieta pokręciła zrezygnowana głową i podniosła się z ziemi, łapiąc córkę za rączkę i weszły do domu, gdzie dziewczynka od razu się wyrwała i pobiegła w stroną salonu, skąd dobiegały odgłosy z telewizora. Amanda weszła powoli do pomieszczenia i oparła się w framugę drzwi, obserwując swoją córkę i męża, który wziął małą na swoje kolana, przełączając program z wiadomości na bajki.
Catherine bez wątpienia była małą kopią swojej matki pod względem wyglądu. Po ojcu odziedziczyła jedynie brązowe oczy. Za to jeśli chodzi o charakter – tu bez wątpienia poszła w Deana. Nie licząc tego, że wszystko chciała robić samodzielnie i rzadko prosiła o pomoc – choć miała dopiero osiem lat – to była jeszcze niezwykle uparta i zawzięta, jak ojciec. Prostym przykładem jest jej pokój. Amanda zleciła fachowcom pomalowanie ścian na różowo. Wtedy Catherine narobiła krzyku i nie przekroczyła nawet progu, dopóki ściany nie zostały pomalowane w jej ulubionym kolorze, na zielono.
U jej ojca upór dominował raczej w pracy. Nie spoczął, dopóki nie doprowadził sprawy do końca i nie sprawdził wszystkich możliwych tropów. Pewnie dlatego był jednym z najlepszych policjantów w Seattle. Niejednokrotnie zdarzało się tak, że chociaż dostał rozkaz z góry zakończenia sprawy, choć nie była rozwiązana do końca, nie potrafił. Ta cecha dominowała już tylko u jego nielicznych znajomych po fachu. Irytowało go też to, że inni policjanci bez problemów stosowali się do tych rozporządzeń. Właśnie przez takich funkcjonariuszy ludzie przestali wierzyć w skuteczność policji i przychodzili złożyć zawiadomienie tylko w ostateczności. Teraz bardziej ufano prywatnym detektywom, a nawet wróżbici mieli pierwszeństwo przed policją. Jak to ktoś powiedział, ludzie widząc policję powinni czuć się bezpieczni, ale na ich widok bardziej się boją. I choć Dean bardzo lubił swoją pracę, wielu aktów i paragrafów nie potrafił zrozumieć.
Amanda wielokrotnie obserwowała Deana i Catherine. Uwielbiała ten obraz. Obraz szczęśliwego dziecka i kochającego ojca. To dodawało jej sił, a zarazem uzmysławiało, że warto było walczyć, chociaż czasami już nie dawała rady. Wiedziała, że ta dwójka jest jej wynagrodzeniem za to, co musiała przejść.
Jej mąż oczywiście też wiele wycierpiał, gdy lekarz oznajmiał, że stracili kolejne dziecko. Jednak inaczej to odczuwa kobieta. Ona nosi w sobie to dziecko. Czuje jego ruchy. To od niej wszystko zależy. Za każdym razem, gdy ich nienarodzone dziecko umierało, obwiniała się o to. Zastanawiała się co robiła nie tak. I nigdy nie potrafiła sobie udzielić na to pytanie odpowiedzi. Jeździła do psychologa, by zmagać się z tym ciężarem i bólem. Nie sądziła, że jeszcze kiedykolwiek będzie mogła być w pełni szczęśliwa. Mimo wszystko mąż przez cały czas był dla niej oparciem, kochał ją i mimo całego cierpienia sprawiał, że potrafiła się uśmiechnąć. To on był tym silnym a ona tą słabą.
Nie miała pojęcia co by się z nią teraz działo, gdyby ten facet nie stanął na jej drodze i nie zawojował jej życia. Może już by nie żyła. Albo pracowała w najstarszym zawodzie świata. Taka przyszłość na pewno ją czekała, gdyby została w swoim rodzinnym domu, gdzie najważniejszą rzeczą zawsze był alkohol. Jej rodzice nigdy nie przejmowali się tym, że ona i dwoje jej młodszego rodzeństwa, są głodni. Amanda, choć młoda, szukała jakiejś pracy, by móc kupić chociaż bochenek chleba i nakarmić brata i siostrę. To na niej, jako najstarszej z rodzeństwa, spoczywał ten obowiązek. Musiała jakoś godzić szkołę i prace. Po prostu musiała.
Gdy miała siedemnaście lat, jej siostrzyczka, sześcioletnia Suzanne, zginęła. Matka poszła do sklepu, a Amanda i czternastoletni Richard byli w tym czasie w szkole. Natomiast Suzie, która miała gorączkę, została w domu z ojcem. I to był błąd. Nigdy nie wybaczyła ojcu tego, że nie przypilnował dziewczynki. I z premedytacją złożyła zeznania, które zapewniły mu lata za kratkami. Ale też nigdy nie przestała obwiniać się za to, że poszła na zajęcia, zamiast zostać z siostrzyczką.
Policja przyjechała po Amandę i Richarda do szkoły. Podczas gdy ich ojciec spał, gdyż męczył go kac, sześcioletnia Suzanne wybiegła z domu i wpadła pod koła samochodu. Doszło do pęknięcia czaszki i krwotoku wewnętrznego mózgu, przez co zgon dziewczynki nastąpił od razu.
- Zamierzasz tak stać czy może jednak do nas dołączysz? ­
Z zamyślenia wyrwał ją głos męża, który trzymał Cath na kolanach i wpatrywał się w swoją żonę z nieskrywaną miłością i pożądaniem. Zadrżała mimowolnie, jak zawsze gdy widziała to spojrzenie. Chociaż mieli już długi staż, ich miłość nie wygasała a wręcz przeciwnie. Wszystko przez co przeszli wzmocniło fundamenty ich małżeństwa i utwierdziło w przekonaniu, że to naprawdę było na zawsze.
Poznała idealnego faceta, z idealnej rodziny, który obdarzył ją dozgonną miłością i uczynił szczęśliwą. Takiej przyszłości życzyła też swojej córce. By poznała swojego księcia z bajki, który będzie także jej rycerzem i będzie trwał przy niej, bez względu na wszystko.
Na dobre i na złe.
~*~
Kilka lat później

Jej życie nie przypominało już bajki – idealnego świata, w którym żyła jako dziecko. Poznała, co tak naprawdę oznacza zło. Trafiła raczej na drugą stronę lustra, gdzie wszystko wygląda inaczej, gorzej. Ona, jej rodzina, jej życie. Chociaż coraz częściej się zastanawiała czy słowo rodzina jest odpowiednie. Oznacza ono szczęście, poczucie bezpieczeństwa. A ona nie czuła już ani jednego ani drugiego.
Wszystko się zmieniło 11 października 2008 roku. Ten dzień na zawsze wyrył się w jej pamięci. Obrazy związane z tamtym wydarzeniem nigdy nie miały pozostać wymazane.
Znów to samo. Krzyk i płacz. Miała tego serdecznie dość, więc opuściła dom, zatrzaskując za sobą drzwi. Już nie raz interweniowała w takich sytuacjach, dlatego teraz dała sobie spokój, do doskonale wiedziała, że i tak nic nie wskóra. Jak zwykle.
Była zła, choć sama tak naprawdę nie wiedziała na kogo i za co. Chyba wszystko po trochu się w niej kumulowało. To, że została złamana ojcowska obietnica. Fakt, że sama była tak bezsilna w tej sytuacji. I to, że matka tak postępowała. Nie chciała słuchać córki, choć Catherine wielokrotnie prosiła, a nawet błagała, by Amanda się opamiętała i wzięła w końcu w garść. Na próżno.
Najchętniej uciekłaby z domu, choć miała tylko piętnaście lat i tak naprawdę była jeszcze gówniarą. Jednak jak na swój wiek wiedziała, a przede wszystkim widziała, zbyt wiele. Nie mogła zostawić mamy samej, choć ta zachowywała się lekkomyślnie, bo mogłoby zakończyć się to jakąś katastrofą.
Łzy wściekłości przesłaniały jej obraz i pewnie dlatego weszła na jezdnię, nie zwracając uwagi na samochód pędzący w jej kierunku, z zawrotną prędkością. Dopiero ostry dźwięk klaksonu przywołał ją do rzeczywistości.

I najpewniej auto by w nią uderzyło, gdyby nie silne i muskularne ramiona, które w ostatniej chwili oplotły ją w talii, gwałtownie pociągając do tyłu. Podniosła wzrok, by spojrzeć na swojego wybawcę, ale zamarła przyszpilona spojrzeniem błękitnych oczu.


Na wstępie od razu dziękuję za wszystkie komentarze pod poprzednim rozdziałem. Tyle cudnych słów. Dziękuję! Jednak przede wszystkim, podziękowania są kierowane do Justyny, która ostatnimi dniami jest dla mnie ogromnym wsparciem. Ty doskonale wiesz, jak wiele Ci zawdzięczam, choć ciągle w to wątpisz. Mieć takiego przyjaciela, to niczym posiadać skarb – pamiętaj.
Przechodząc do spraw organizacyjnych... Rozdział może nie pojawić się szybko. A wszystko dlatego, że trochę się pomieszało. Są to rzeczy, o których wiedzą tylko bliskie mi osoby. Na pewno nie odchodzę. Ja zawsze będę, tylko być może nie będę aktywna. Nie mówię jednak hop, bo wszystko może pójść w odwrotnym kierunku i na to ciągle liczę. Ale... z rozdziału jestem zadowolona. Dziwne, prawda?
W sumie... to już chyba tyle. Do napisania!

Pozdrawiam,
Mrs.Cross!

12 lipca 2016

Rozdział 1

Seattle, rok 2003.

Niepewnym krokiem przeszedł przez podwórze i podszedł do własnoręcznie robionej huśtawki. Cztery sznurki i gruba deska, lekko nadgryziona zębem czasu, a także przez korniki. Po latach była zbyt wysoko by ktoś jego wzrostu mógł na niej usiąść bez pomocy. Gałąź, do której przymocowane były drugie końce mocnych lin, wyglądała na solidną. Minęło tyle czasu, że stare sznury po prostu wrosły się w konar. Istniało prawdopodobieństwo, że pod większym ciężarem pękną i ktoś zrobiłby sobie krzywdę.
Jak na tę porę roku, pogoda była zadowalająca. Promienie słoneczne przyjemnie ogrzewały skórę, a niebo ozdabiały białe chmury. Swoim wyglądem przywodziły na myśl watę cukrową. Jedyne co można było uznać za negatywne, to lekkie podmuchy wiosennego wiatru, rozwiewające włosy i tworząc przeróżne fryzury, z którymi człowiek musiał się później męczyć.
Christopher przesunął palcami po jednym z czterech sznurków, wpatrując się w konstrukcję z nieufnością i po chwili usiadł pod wielkim dębem, obejmując kolana drobnymi ramionami.
Nie podobał mu się nowy dom. Choć dawniej na pewno niejedna osoba zazdrościła właścicielowi tej posiadłości, tak teraz nikt nie chciałby postawić tam nogi. Christopher nie rozumiał, dlaczego jego ojciec zdecydował się na ten dom, mając inne – i zdecydowanie lepsze – oferty. To był jeden z tych domów, którymi straszy się małe dzieci, gdy nie są posłuszne rodzicom. Był piętrowy i drewniany, a do tego sprawiał wrażenie jakby miał się zaraz rozpaść. Drewniana elewacja nadawała się jedynie do wymiany, biała farba odchodziła jak płaty łupieżu, okna były brudne, chociaż w zasadzie było ich niewiele. Miejscami zamiast szyb, znajdowały się deski. Kiedyś może i zasłaniały okna w całości, ale teraz się pokurczyły i pojawiały się dziury, przez które dało się zajrzeć do środka, a ktoś szczupły mógłby bez problemu wcisnąć tam rękę. Dom stał bezużyteczny przez co najmniej dwadzieścia lat więc nie było się co dziwić, że czas go nie oszczędził.
Chłopiec wpatrywał się w swojego trzydziestoośmioletniego ojca, który przenosił kartony z wypożyczonego, szarego Mercedesa i stawiał je na ziemi, przed rozsypującym się budynkiem. Jego tata wierzył, że jeśli włoży się w ten dom mnóstwo pracy, przywróci mu się dawną świetność i znów będzie przytulnym miejscem. Chris wiedział, że teraz wszystko będzie inaczej. I choć mieli na razie mieszkać w tej ruderze, wolał być tutaj niż w Miami.
Istniało wiele czynników, które uległy zmianie i tylko jeden najważniejszy. I nie chodziło tutaj bynajmniej o przeprowadzkę z Miami do Seattle. Nie chodziło nawet o to, że poprzedni dom był inny niż ten. Może i był nieco mniejszy, ale w przeciwieństwie do „nowego”, był zadbany i nic nie wskazywało na to, że ma zniknąć wraz z nadejściem silniejszego wiatru. Wszystkie okna znajdowały się na swoim miejscu, bez chociażby drobinki kurzu, a do tego co roku była malowana elewacja, nadając budynkowi świeżości. Christopher miał w Miami swój pokój oraz mnóstwo zabawek, z których zdołał zabrać tylko jeden karton. W obecnym domu mogli chwilowo pomarzyć o czymś takim jak wygodne łóżku, bieżąca i ciepła woda, prąd czy ogrzewanie. Ale nawet pomimo tego, chłopiec wolał zostać tutaj niż wracać.
Najważniejszą zmianą w życiu dwunastolatka było to, że miał wychowywać się bez matki. Chociaż mogło wydawać się to dziwne, właśnie dlatego chłopiec wolał tą ruderę od luksusowego domu w Miami. Nigdy nie czuł się kochany przez kobietę, która go urodziła. Daleko jej było do miana matki. Była raczej zapracowaną idealistką, nie widzącą nic poza czubkiem własnego nosa. Syn nic dla niej nie znaczył. Gdy przychodził do jej gabinetu, by pokazać obrazek, specjalnie dla niej namalowany, za każdym razem kazała mu się wynosić i zająć czymś pożytecznym. Wiadomo, że takie słowa są dla dziecka bolesne. Szczególnie, gdy słyszy się je od matki, którą się naiwnie kocha przez cały czas, chociaż ona wyraźnie nie zasługiwała na chociażby skrawek tego uczucia.
Jedynie początkowo udawała troskliwą żonę i matkę w towarzystwie swoich znajomych. Usilnie chciała pokazać, że ma idealną rodzinę i że jest najlepsza. Właśnie w takich chwilach, tylko w takich, Christopher był szczęśliwy. Mama w końcu okazywała mu miłość i poświęcała uwagę. Przecież i tak nie chciał nic więcej, prawda? James przystawał na tą eskapadę za każdym razem ze względu na radość syna, chociażby chwilową. A także w głębi siebie wciąż żywił nadzieję, że jego żona znów  stanie się tą cudowną, radosną i pełną wigoru kobietą, którą przed laty obdarzył wielką miłością. Niestety, jego nadzieja okazała się płonna.
Jane Carraway nie była tą kobietą sprzed laty. Może to pieniądze ją zmieniły. W końcu gdy James ją poznał, była dziewczyną z biednego domu. To on był bogaty. To dzięki niemu stała się kobietą z wyższych sfer. To za jego pieniądze otworzyła swój niewielki dom mody, który z czasem się rozrósł. Jego żona stawała się coraz gorsza, a po jakimś czasie przestała nawet udawać przed znajomymi. Praca była jej priorytetem, musiała błyszczeć w swojej branży, a mąż i syn byli jedynie zawadą. Zdradzała swojego małżonka, o czym on doskonale zdawał sobie sprawę, lecz nigdy nie wydał się z tym, że o wszystkim wie. James znosił swoją żonę tylko przez wzgląd na jedynego syna, który kochał swoją matkę pomimo jej bezduszności. Ciągle starał się by obdarzyła go chociażby odrobiną matczynej czułości. Na tym polu James ciągle miał nadzieję. Wszystko robił dla syna.
Wszystko runęło, jak domek z kart, gdy Jane podniosła rękę na Christophera. Znosił wszystkie jej wybryki przez te wszystkie lata. Awantury tak naprawdę bez konkretnego powodu. Jej wyjazdu bez uprzedzenia, nawet te kilkudniowe, które zapewne spędzała z którymś ze swoich kochanków. Po czasie to wszystko było do przyzwyczajenia. Wytrzymywał także to, że potrafiła nad ranem wrócić pijana. Jednakże z chwilą, gdy uderzyła Chrisa, czara goryczy się przelała. Zapomniał jedynie sprzątnąć zabawki z korytarza, a ona była skacowana. Jednak tego czynu n i c nie usprawiedliwiało. Nie była kobietą, którą można szanować. Była obcą osobą, której nie chciał znać i nie chciał mieć z nią już nic wspólnego.
Czy naprawdę możemy poznać drugiego człowieka?
Kupił dwa bilety, spakował co najpotrzebniejsze i przyleciał z synem do Seattle. Odseparowanie go od Jane było najlepszym posunięciem i żałował, że tak długo był głupi. Nie poinformował żony, że się wyprowadza, bo i tak nie było jej w domu. Poza tym i tak by jej to nie obeszło. Ba! Na pewno się ucieszyła, że będzie miała święty spokój. Był jedynie ciekaw, czy tak samo będzie zadowolona jak zobaczy, że nie ma dostępu do żadnego z jego kont. Pozmieniał wszystkie hasła. Miał do tego prawo. Za kilka dni jego żona miała dostać kolejny prezent – papiery rozwodowe.
Może dom, który kupił nie był idealny, ale na pewno będzie można go nazwać „domem”, gdy przejdzie remont. Miał zamiar znaleźć najlepszą ekipę, która zajmie się tym jak najszybciej. Zamierzał zapewnić synowi normalne życie, bez kłótni i trzasku tłuczonych talerzy. Wiedział, że Christopher nie jest taki, jak jego rówieśnicy. Był cichy i spokojny. Niepewnie i z rezerwą podchodził do wszystkiego co nowe.
James mógł wcześniej to wszystko zakończyć. Jego postępowanie było złe i wszystko trwało zbyt długo, ale czasu się już nie cofnie. Jedyne co mógł zrobić w obecnej sytuacji to wynagrodzić Christopherowi wszystkie te lata. Może nie był idealnym ojcem, ale miał w planach starać się być jak najlepszy. Pierwszym miejscem na jego liście było zapewnienie małemu odpowiedniego domu. Miejsca, gdzie będzie czuł się bezpiecznie i które będzie jego opoką. Bo dom, to nie tylko budynek. To również rodzina, poczucie przynależności i szczęścia.
Jak to było we fragmencie Śmierć najmity; dom jest miejscem, gdzie jeśli musisz wejść, muszą cię tam przyjąć. W starym domu nie był zbyt mile widziany przez własną matkę. Ale drzwi tego domu, zawsze będą stały przed nim otworem, bez względu na wszelkie okoliczności.
Chłopiec nie podchodził już z dziecięcą pasją do żadnego z wykonywanych przez siebie zadań. Jane to uczucie w nim wypaliła. Gdy biegł do niej z rysunkiem, bądź jakąś przedziwną konstrukcją, która swoim wyglądem nie przypominała niczego znajomego, kobieta zawsze go krytykowała i nazywała nieudacznikiem. Dostawał od niej burę, po której wracał smutny do swojego pokoju, a rysunek bądź budowlę wyrzucał do kosza.
Trzydziestoośmiolatek czuł, że prędko sobie tego nie wybaczy – jeżeli w ogóle nastąpi taki dzień. Zawalił na całej linii i naprawianie szkód, to jedyne co mu pozostało. Poza tym, w przeciwieństwie do swojej żony, niedługo już byłej, naprawdę kochał swojego syna i chciał jego szczęścia. Wiedział, że Christopher jest nieufny wobec wszystkiego, przez swoją matkę. I, nie oszukujmy się, również przez niego.
Ale to już koniec. Nie będzie roztrząsania przeszłości, a jedynie praca na nową, lepszą przyszłość.
W momencie gdy wyjął ostatni karton, spojrzał na swojego syna, który odrywał źdźbła trawy. Znów poczuł ukłucie winy, które go przewiercało od środka, niczym jad. Przedostawał się do każdej komórki, każdego nerwu. Christopher był podobny do niego, ale oczy oddziedziczył po matce. Błękitne, potrafiące przeszyć człowieka na wskroś. Gdy się w nie patrzyło, miał się wrażenie, że właśnie czyta z ciebie jak z otwartej księgi i żadna tajemnica nie pozostaje już tajemnicą. James żywił naprawdę głęboką nadzieję, że tylko to odziedziczył po swojej matce.
Napotkał spojrzenie ojca i jego drobne ramiona wyraźnie zesztywniały. Wiedział, że jego tata nie jest zły. Jednak o swojej matce też tak przecież myślał, czyż nie? Tylko, że ona od zawsze pokazywała, że jest dla niej niczym. A tata zawsze trzymał jego stronę. Jemu podobały się jego rysunki. Razem z nim budował wierzę z klocków, która w końcu osiągnęła monstrualną wysokość i się rozpadła. Gdy chciał prosić o coś matkę, zawsze było tak samo.
- Czego znowu chcesz, gówniarzu? – pytała za każdym razem, gdy tylko wchodził do jej pokoju. I za każdym razem patrzyła się na niego tymi błękitnymi, pięknymi oczami, przesyconymi złością. – Nie potrafisz zrozumieć, że nie chcę cię widzieć? Zejdź mi z oczu.
Taką regułkę wygłaszała zazwyczaj, gdy przekraczał próg, bo chciał tylko spędzić chwilę z mamą. Czasami dodawała także:
- Żałuje, że cię urodziłam. Mogłam zrobić aborcję. Albo oddać cię do adopcji. Wyrzucić do śmietnika. Cokolwiek. Ale musiałam posłuchać twojego głupiego ojca. Zmarnowałeś mi życie, gówniarzu. I on zresztą też.
Gdy był młodszy, nie bardzo rozumiał znaczenie tych słów. Chodził wtedy do taty – jeśli był w domu. Mówił, że mama miała zły dzień i jej słowa to nic takiego. Powiedziała tak, bo była zdenerwowana. A on mu wierzył, bo był naiwny. Teraz doskonale wiedział dlaczego mówiła to wszystko. Tu samopoczucie nie miało nic wspólnego. Ona po prostu naprawdę go nie kochała i sam jego widok napawał ją niechęcią. Cały czas mówiła mu prawdę, a on był zbyt głupi i młody, by móc to wszystko zrozumieć.
Nie każdy człowiek dorasta do tego, by być rodzicem. Nie każdy potrafi wywiązać się z tego obowiązku i chronić swoje dziecko czy zapewnić mu należyte szczęście. W końcu jest tylko dzieckiem. Niewinnym stworzeniem. Czym więc zasłużyło sobie na to, by cierpieć z powodu innych? Z powodu ich głupoty, egoizmu i egocentryzmu? Tak nie powinno być. Dzieci nie powinny nosić jeszcze takiego ciężaru. Powinny czerpać z życia garściami i być radosne. Biegać po podwórku, bawić się z rówieśnikami i przejmować takimi błahymi sprawami, jak przebita opona w rowerze, bądź połamana deskorolka.
Nie, dwunastolatek nie powinien się przejmować tym, że jedno z rodziców go nie kocha. A jednak Chris musiał nosić na sobie to brzemię, które na pewno w jakiś sposób będzie go kształtowało. To co się wydarzyło, nie pozostawi chłopca nienaruszonego. Pozostawiło po sobie ranę, która jeszcze jest świeża i otwarta. Potrzeba czasu, by się zasklepiła. Jednak blizna pozostanie na zawsze. Dzięki odpowiednim ludziom, będzie mogła być mniej dotkliwa. A może wręcz przeciwnie – może znów się otworzy i zacznie obficie krwawić.
James w końcu podszedł do syna i kucnął przed nim, opierając ręce na kolanach.
- Wiem mały, że to nie jest szczyt marzeń, ale jakoś to uporządkujemy, wiesz? – Posłał chłopcu delikatny uśmiech. – Będziemy tu żyli tylko we dwójkę. Chcesz sobie wybrać pokój? Możesz mieć ten z balkonem. Potrzebuję twojej pomocy, Chris. Mogę na ciebie liczyć? – zapytał.
- Tak, tato – odparł cicho, tonem wystraszonego dziecka.
~*~
Jane Carraway tymczasowo zniknęła z życia Christophera. Nie widział jej od kilku miesięcy, czyli od dnia gdy odważyła się unieść na niego rękę. Podczas całego pobytu w Seattle ani razu nie rozmawiał o niej z ojcem, jakby ktoś taki w ogóle nie istniał. Była niczym chwast, który wyrwali wraz z korzeniami i wyrzucili ze swojego życia. Niestety, chwasty lubiły odrastać bez względu na środki jakie stosowaliśmy, by się ich pozbyć. W tym przypadku również mogło tak być.
Każdego dnia po powrocie ze szkoły siadał przed wielkim dębem. To było jego miejsce, jego azyl. Często rozmyślał nad tym, jakby to było mieć normalną rodzinę, a przede wszystkim kochającą matkę. Jednak to dziecięce wyobrażenie na zawsze miało pozostać jedynie marzeniem, niespełnionym marzeniem.
Cieszył się, że mieszkają w Seattle, z dala od Jane. Oczywiste było to, że chciałby mieć mamę – które dziecko by nie chciało? Ale chciałby prawdziwą mamę, która czytałaby mu bajki na dobranoc i siedziałaby przy nim gdyby miał gorączkę. To było dla niego niemożliwe, dlatego wolał żyć bez matki, niż mieszkać pod jednym dachem z kobietą, która nim gardziła i nigdy go nie kochała. Nie musiał słuchać wyzwisk w swoim kierunku i nikt nie patrzył na niego wzgardzonym spojrzeniem.
Czy to nie tak samo jest z przyjaźnią? Lepiej mieć jednego i wiernego przyjaciela, a nie kilku fałszywych, którzy wbiją ci nóż w plecy przy najbliższej okazji.
Jeżeli chodziło o przyjaciół, Christopher nie bardzo mógł wypowiedzieć się na ten temat. W szkole trzymał się na uboczu, ze względu na swoją nieufność. W pierwszych dniach czuł się jak eksponat w muzeum. Wszyscy mu się przyglądali, bo był chłopcem z wielkiego miasta. W takich małych szkołach jak ta, do której zapisał go ojciec, nowi uczniowie byli prawdziwą sensacją. Niektórzy podchodzili do niego, by porozmawiać, ale szybko się wycofywali widząc niechęć z jego strony.
W szkołach zbijały się grupy osób, klasyfikowanych wedle szczebelków hierarchii. Wiadomo, że najwyżej stawali ci, którzy mieli pieniądze. Albo raczej ich rodzice mieli. Chris szybko zdał sobie sprawę, że niektóre z grup stosowali zasadę: Żyjesz z nami lub przeciw nam. Nie było niczego pomiędzy tymi dwiema opcjami.
Nate Knight, syn prawnika, przewodniczył paczce złożonej z samych chłopaków. Nikt nie odważył się im przeciwstawić, a niektórzy się ich bali, co wydawało się po prostu śmieszne. Nate zaproponował Christopherowi dołączenie do ich kręgu, jako iż był nowy i to była dla niego szansa, którą odrzucił. W ten oto sposób dla Knighta i jego kolegów stał się kimś gorszym i słabszym. Pokazali mu, co znaczy żyć „przeciw nim”.
Zdaniem młodego Carrawaya, uprzykrzali życie słabszym od siebie tylko dlatego, by w ten sposób dowartościowywać samych siebie. Jego wyznaczyli sobie jako kolejną ofiarę. Nie wiedzieli, że tym samym popełnili błąd. Nie mieli do czynienia z ofermą, która da sobą pomiatać i traktować jak śmiecia. Christopher już przez coś podobnego przechodził. Tyle, że wtedy był ofiarą swojej matki. I nie zamierzał dopuścić do tego, by można było użyć w jego przypadku sformułowania: Historia lubi się powtarzać.
Już nigdy na to nie pozwoli.
~*~
Kilka lat później.

Po chłopcu, który pozwalał sobą manipulować, nie było już śladu. Dorósł. Dotrzymał danego sobie słowa i już nikt nigdy nie uczynił z niego ofiary. Nie dał sobą pomiatać. Stał się silnym, pewnym siebie mężczyzną.
Życie było dla niego najsurowszym z nauczycieli, a przeszłość lekcjami, które miał zapamiętać do końca swojego życia. Nie miał lekko lecz nie żałował niczego, co go spotkało. Najwyraźniej był po temu jakiś cel. Przecież nic nie dzieje się bez powodu. Nie był szczęśliwy, ale też nie cierpiał. Przez cały czas trzymał swoje uczucia na poziomie umiarkowanym, bo czuł, że tak jest najlepiej.
Był to dzień jak każdy inny. Z samego rana wypił kawę, co stało się dla niego już rutyną. Zamienił kilka słów z ojcem i wracał na górę, by przyszykować się do pracy. Ot, zwykły dzień, tak samo jak poprzedni. Nie podejrzewał nawet, że ta doba nie będzie taka sama. Nie spodziewał się, że za kilka chwil jego życie wywróci się do góry nogami.



Nie będę się tu długo rozwodziła, bo tu nie o to chodzi. Chciałam przede wszystkim podziękować za komentarze pod prologiem. Naprawdę dziękuję! :3 Jest rozdział 1, a ja nadal mam obawy, co zapewne jest zrozumiałe. Nadal nie wiem czy wszystko wyjdzie tak, jak to planuję, ale będę się starała! Opinię co do rozdziału pozostawiam wam, bo kto umie siebie obiektywnie oceniać? Ja na pewno nie umiem.
Nie obiecuję, że rozdziały  będą się pojawiały regularnie, bo nie mogę tego zrobić – niestety. Ostatnio wena się na mnie troszkę obraziła, a i z czasem może różnie być. O reszcie nie będę wspominała.


Pozdrawiam,
Mrs.Cross!

4 lipca 2016

Prolog

Jej losy były już z góry przesądzone i według opinii specjalistów, wszelkie procedury i działania były jedynie przeciąganiem nieuniknionego – śmierci. Nikt nie widział dla tej kruchej i delikatnej dziewczyny nadziei. Zdawali sobie sprawę, że to nie jest jej walka, z którą sobie będzie w stanie poradzić. Mówiono już nawet o odłączeniu od maszyn, ale była jedna osoba, w której sercu ciągle tliła się nadzieja.
Powiada się, że nadzieja jest matką głupich, ale dla niego była ostatnią rzeczą, jakiej się trzymał. Nie mógł pozwolić, by ten żyjący w nim płomień wygasł. Musiał wierzyć, że ta drobna istota zaskoczy wszystkich i zwycięży. Nie widział innego scenariusza. Wszelkich innych możliwości jego mózg nie dopuszczał do świadomości. Inni przekreślili jej szanse, ale on nie. I nie zamierzał odpuścić, póki nie zakończy się tak, jak on tego chce.
Wierzył. On naprawdę wierzył, że ona wygra, że ta bitwa należy do niej.
- Nie możesz nam tego zrobić – szepnął, a jego głos niebezpiecznie zadrżał od ogarniających go emocji. – Nie możesz, bo jesteś całym moim życiem.
Nie wiedziała, czy te słowa słyszała naprawdę czy były jedynie wytworem jej wyobraźni. Nawet jeżeli tak rzeczywiście było, chciała na nie odpowiedzieć, ale zdawała sobie sprawę, że to niemożliwe. Nie czuła swojego ciała. Wydawało jej się, że jest tak jakby poza nim i najgorsze było to, że nie miała zielonego pojęcia, jak do niego powrócić. Musiała odkryć tę tajemnicę. I kiedyś na pewno jej się uda, bo miała kogoś, dla kogo wygra ten pojedynek.
Miłość była jej siłą napędową, dodającą sił, o jakie nikt nigdy by jej nie podejrzewał.



Witam w Obliczu Prawdy!
Powiem wprost: boję się. Założenie tego bloga jest dla mnie dużym krokiem wprzód skokiem na zimną wodę. Długo go planowałam, sumiennie robiłam notatki. Ale czuję strach, że jednak powinie mi się noga i nie wszystko wyjdzie tak, jakbym tego chciała. Jednakże mam osóbki, które są dla mnie wsparciem. Naprawdę dużym wsparciem i wiem, że one mi nie pozwolą nic złego zrobić.
Mam nadzieję, że historia Catherine i Christophera przypadnie wam do gustu. Blog miał powstać dopiero po skończeniu amnesia-life, lecz nie mogłam wstrzymywać się tak długo. Odwlekałam to i tak dość długo, kierowana strachem. Jeszcze nigdy nie byłam aż tak zestresowana zakładaniem któregokolwiek z poprzednich blogów.
Zapraszam też do zapoznania się z zakładkami i proszę was o szczere opinie, to jest dla mnie bardzo ważne i przede wszystkim motywujące, jak dla każdego bloggera. Szczególnie, jeżeli wkracza się na nowy grunt i zaczyna swoją historię, nie kreując jej na żadnych postaciach z książki czy filmu. Wszystko jest Twoje.

Pozdrawiam,
Mrs.Cross!

Obserwatorzy